Część
druga: Poświęcenie
Tydzień wcześniej
Dwór Malfoyów
Wiltshire:
Lucjusz
uderzył dłonią w stół tak mocno, że jego kielich z winem przewrócił się i
rozlał na podłogę jadalni.
-
Nie będę tolerował tej ciągłej porażki, do cholery jasnej! Jak trudno jest
znaleźć dwóch cholernych czarodziejów?
Bellatrix
uśmiechnęła się ironicznie, spoglądając na swojego szwagra z nieskrywaną
radością.
-
Czyś nie tak, szwagrze? Czy twój wilkołak znowu zawiódł, jak przypuszczałam?
Lucjusz
rzucił jej miażdżące spojrzenie, po czym pstryknął palcami, przywołując skrzata
domowego.
-
Sprzątnij to!
-
Natychmiast, mistrzu – powiedział Skippy i klasnął w dłonie. Rozlane wino i
wgnieciony kielich zniknęły, a skrzat wręczył swojemu panu nowy kielich z
winem.
Lucjusz
wziął go i machnął ręką. Skippy zniknął z cichym „pop”.
-
Co wprawiło cię w taki nastrój, kochanie? – zapytała Narcyza.
Lucjusz
wziął głęboki, uspokajający oddech i podniósł kanapkę z kawiorem. Wiedział, że
nie powinien pozwolić, by jego temperament wziął górę, to było złe dla
trawienia.
-
Greyback, ten imbecyl! Wysłałem go, żeby zapolował na Snape’a i Pottera, co,
jak twierdzi, robi najlepiej, jak potrafi, ale nie jest w stanie położyć na
nich łap. A teraz twierdzi, że… zniknęli bez śladu! To naprawdę doprowadza do
szału.
Bellatrix
polizała swoją łyżkę do ostryg i posłała mu drobny, złośliwy uśmiech.
-
Może kiedy wróci… mógłbyś go oskórować i zrobić z niego dywanik, co, Malfoy?
Będziesz miał po czym stąpać, kiedy nadejdzie cię ochota.
-
Twój pomysł ma jakąś wartość… tym razem – powiedział niechętnie Lucjusz. – Ale
na razie go potrzebuję. Nie jesteśmy tak liczni, żebym mógł sobie pozwolić na
zabicie nawet jednego. Ale może jak wróci nasz pan, będę mógł pozwolić sobie na
kilka rund Cruciatusów.
Bellatrix
zamarła w połowie kęsu, zapominając o kanapce w dłoni. Pochyliła się do przodu,
a jej oczy zabłyszczały maniakalnie.
-
Mistrz! – syknęła, sprawiając, że zabrzmiało to czule. – Tak, porozmawiajmy o
jego powrocie. Ile czasu zajmie nam odprawienie ceremonii?
-
Chwilę – powiedział od niechcenia Lucjusz. – Wiesz, że potrzebujemy więcej
ofiar i magii, z których możemy czerpać. Ten lizus, Pettigrew, nie wystarczy.
Jest słaby, a żeby dać naszemu mistrzowi silne, zdolne do życia ciało,
potrzebujemy kogoś, kto jest mu równy w magii.
-
A gdzie możemy kogoś znaleźć? – zapytała jego żona, popijając bulion z grzybów.
– Snape i Potter byli bliscy jego siły, ale zniknęli.
-
Jest ktoś, Cyziu, kto twierdzi, że jest jedynym czarodziejem, którego Czarny
Pan kiedykolwiek się obawiał.
-
Dumbledore! – krzyknęły dwie siostry praktycznie na jednym oddechu.
-
Tak. Sam stary feniks – zachichotał niewesoło Lucjusz.
Bellatrix
zaczęła się śmiać.
-
Coś cię bawi, szwagierko?
Wytarła
twarz delikatną ściereczką, podczas gdy wciąż wymykał jej się cichy chichot.
Jej piersi unosiły się z siłą jej radości.
-
Tak, drogi bracie. Czy właśnie proponujesz, żeby przekonać starego głupca do
wykonania ceremonii? Zaprosisz go na herbatę?
- Być może.
Zmrużyła
oczy i zakręciła na palcu jeden długi lok.
-
Co zamierzasz, Lucjuszu? Utrata oka nie sprawiła, że straciłeś ikrę… prawda?
-
Wręcz przeciwnie, Bello – wtrąciła jej siostra. – Lucjusz jest tak bystry jak
zawsze.
-
Dziękuję, Cyziu. – Lucjusz czule poklepał ją po ramieniu. – Wybacz, że cię
rozczarowałem, Bello, ale jeszcze nie zwariowałem.
-
Nie? Z pewnością brzmi to tak, jakbyś próbował dorwać Dumbledore’a. Mógłby cię
spalić jednym machnięciem palca – poof! – Pstryknęła palcami i zachichotała. –
Jak zamierzasz go zatrzymać, Lucjuszu?
-
Składając mu propozycję nie do odrzucenia, droga siostro.
Lucjusz
uśmiechnął się.
Bellatrix
zadrżała, ponieważ jego uśmiech sprawił, że rekin wyglądał niewinnie.
-
A co to za oferta?
-
Oczywiście życie jego ukochanych uczniów.
Bella
oblizała usta.
-
Mów mi więcej.
Dwa dni później:
Susan
Bones skończył w końcu wypełniać dokumenty na biurku ciotki, wszystkie sprawy,
które zostały ukończone lub uznane za niekompletne. Zapisanie tego wszystkiego
zajęło większą część godziny, ponieważ musiała zrobić to w sposób niemagiczny,
ale zadanie zostało ukończone i teraz mogła pójść z powrotem do domu. Zjadła
lekką kolację w postaci kanapek nim skończyła, więc nie była głodna. Założyła
za ucho kosmyk swoich zawzięcie kręconych, truskawkowo-blond włosów, których
dzisiaj postanowiła nie zaplatać i zawołała do Amelii, która była w innej
części swojego biura, czytając codzienne raporty:
-
Idę na spacer, ciociu Amelio. Wrócę za dwadzieścia minut.
-
W porządku, kochana. Baw się dobrze. Czy wypełniłaś wszystko?
-
Tak, ciociu Amelio – zawołała Susan przez ramię. Potem wyszła za drzwi.
Na
zewnątrz była ciepło, więc zdjęła lekką wiatrówkę i zawiązała ją w talii. Pod
spodem miała turkusową koszulkę bez rękawów i dżinsowe szorty, więc nie różniła
się niczym od wielu szesnastolatek w jej wieku. Poza tym, że miała w kieszeni
przepustkę Ministerstwa i różdżkę. Odkąd dowiedziała się z plotek w gabinecie
ciotki, że śmierciożercy wciąż są na wolności, nie chciała przestać nosić ze
sobą różdżki. Jej babcia i wujek zostali zabici przez śmierciożerców i
wiedziała, że z powodu jej pracy, jej ciotka również była celem. I tym samym,
ona też była.
Ministerstwo
Magii znajdowało się w samym centrum Londynu, co było niezbyt obiecującą
okolicą do spacerów, ale Susan nie mogła dłużej znieść przebywania w środku i
nawet spacer obskurną ulicą był lepszy niż pozostanie w domu. Wjechała windą i
nonszalancko wyszła z czerwonej budki telefonicznej.
Prawie
nikogo nie było, w połowie lipca upadł powodował duchotę. Susan szła pewnie
chodnikiem, od niechcenia zaglądając do witryn sklepowych, udając, że je
przegląda. Gdy szła, jej dłoń spoczywała lekko na różdżce.
Właśnie
minęła lokalny pub, stoisko z rybą i frytkami oraz funciaka, kiedy poczuła na
sobie czyjś wzrok. Odwróciła się i w połowie wyciągnęła różdżkę.
Jednak
nie zobaczyła nikogo.
O rany, muszę przestać
podskakiwać na widok własnego cienia! – skarciła się. Zmusiła się do odprężenia i wsunęła różdżkę
z powrotem do kieszeni wierzchniego okrycia. Potem odwróciła się i szła dalej.
Miło było przebywać na świeżym powietrzu i na słońcu, nawet jeśli panował upał,
a jedynymi ludźmi, których minęła, był pijak, chrapiący pod ścianą budynku oraz
wysoki mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem.
Zatrzymała
się, by wytrzeć pot z czoła i ponownie odgarnąć włosy, kiedy uderzyło ją
zaklęcie oszałamiające. Jednak zanim zdążyła uderzyć o chodnik, mężczyzna w
kapeluszu poruszył się i uniósł ją w ramiona.
-
Słodkich snów, dziecko – wyszeptał, a jego lodowato niebieskie oczy błysnęły
triumfalnie.
Chwilę
później zniknął i nie było żadnych świadków porwania Susan Bones.
Rezydencja Edgecombów
Clancy Street w Londynie:
-
Jak myślisz, ile czasu zajmie twojej mamie powrót z restauracji, Marietto? –
zapytał Vince, z przekorą przesuwając dłonią po jej plecach. Leżała zwinięta
blisko niego na sofie przed kominkiem, gdzie wisiał portret ojca Marietty.
Czarodziej jednak drzemał, więc nie zwracał uwagi na to, co działo się między
dwojgiem nastolatków.
Marietta
mieszkała w wygodnym mieszkaniu w czarodziejskim Londynie i wraz z Vincem
odpoczywała po długim dniu chodzenia po różnych sklepach i restauracjach,
jeździe autobusem wycieczkowym po głównych atrakcjach Londynu, takich jak Big
Ben i Tower of London, a także Ministerstwo Magii. Natknęli się na koleżankę z
klasy, Susan Bones, podczas zwiedzania departamentu aurorów, gdzie pomagała
ciotce z zaległościami w starych aktach spraw. Rozmawiali trochę, póki matka
Marietty, Elise, nie wyszła z pracy w departamencie sieci Fiuu i powiedziała,
że powinni wracać do domu na kolację.
Elise
zgłosiła się na ochotnika, żeby pójść po obiad do Autentycznej Kuchni Chińskiej
Chang, która była doskonałą chińską restauracją kilka przecznic od jej
mieszkania. Vince i Marietta zostali w domu, mówiąc, że są zmęczeni, co było
prawdą, ale mieli też dość bycia doglądanymi przez dorosłych.
Teraz,
gdy zostali sami, planowali w pełni to wykorzystać i między innymi oddać się
kilku pocałunkom. Więc Vince spojrzał pytająco na swoją dziewczynę i zapytał,
kiedy jej mama wróci do domu. Marietta wzruszyła ramionami.
-
Prawdopodobnie będzie w domu za jakieś pół godziny. Lubi rozmawiać z
właścicielką, Rosettą Chang. Jest mamą Cho, na wypadek, gdybyś nie wiedział.
-
Naprawdę? Uch… to super – powiedział Vince, ale bardziej interesowało go
zbliżenie się do Marietty niż słuchanie o przyjaciółce jej mamy. Delikatnie
objął ją ramieniem, a kiedy go nie strząsnęła, przytulił ją mocno.
Sofa
w jasnoniebieski i zielony wzór była bardzo wygodna, a w tle na stoliku bocznym
szumiała mała skalna fontanna. Wysokie szklanki mrożonego soku z dyni stały przed
nimi na tacy na niskim stoliku z drewna tekowego, który był bożonarodzeniowym
prezentem matki Cho dla Elisy. Salon był wytapetowany gustowną, kremową tapetą
z niebieskimi ptakami i białymi różami, a w oknach były plisowane zasłony.
Wyraźnie był to kobiecy pokój i na początku Vince czuł się w nim nieswojo. Nie
był przyzwyczajony do tak delikatnie wyglądających mebli i bał się, że może się
potknąć i zniszczyć coś swoimi wielkimi, niezdarnymi stopami.
Dopiero
teraz, siedząc na kanapie, obejmując Mariettę ramieniem, czuł się komfortowo.
Dotknął srebrnego amuletu w kształcie kuszy, który zrobił dla niego ojciec i
pochylił się bliżej, szepcząc:
-
Naprawdę podobał mi się nasz spacer po Londynie, Marietto, ale wiesz, jaka
część podobała mi się najbardziej?
-
Jaka? – odwróciła się twarzą do niego, a jej zuchwałe usta znalazły się cale od
jego własnych.
-
Ty – powiedział, po czym mocno uchwycił jej usta, całując długo i głęboko.
Marietta
rozluźniła się w jego objęciach z westchnięniem.
Usłyszeli
błysk sieci Fiuu i odskoczyli od siebie z poczuciem winy, spodziewając się
ujrzeć patrzącą na nich Elise Edgecombe.
Zamiast
tego zobaczyli dwójkę ludzi w czarnych szatach i przerażających srebrnych
maskach śmierciożerców.
Marietta
krzyknęła.
-
Wykocha z mojego domu, wariaci! – Sięgnęła po swoją różdżkę, ale szybko
wyleciała z jej dłoni przez zaklęcie rozbrajające. – Uciekaj, Vince! Wezwij
aurorów!
-
Incarcerus! – krzyknęła mniejsza z
dwójki i liny wystrzeliły, owijając się wokół smukłej sylwetki Marietty,
przytrzymując ją mocno. Wciąż przeklinała, nawet gdy ukradli jej głos zaklęciem
wyciszającym. Pokonanie Vince’a zajęło kilka minut więcej, bo udało mu się
zablokować większość standardowych zaklęć rzucanych w niego przez wyższą,
zamaskowaną postać, ale w końcu i on upadł przez chmurę Roztworu nasennego,
kiedy śmierciożerca wyjął korek z gazowym eliksirem i rzucił mu go pod nogi.
Był
to potężny gaz usypiający, używany przez aurorów do kontroli tłumu w stanie
paniki, więc Vince został znokautowany w ciągu dwóch sekund.
-
Mały drań! – syknęła wyższa postać, kopiąc leżącego na ziemi nastolatka. –
Szczeniak zdrajcy krwi!
-
Przestań, Bello! Potrzebujemy go do rytuału nieuszkodzonego, pamiętasz?
Bellatrix
splunęła, potem wypowiedziała kolejne zaklęcie wiążące i wylewitowała Vince’a i
Mariettę przez sieć Fiuu.
Narcyza
upewniła się, że wszystko jest tak, jak należy, po czym podążyła za siostrą,
nie pozostawiając żądnych śladów swojej obecności, które mogliby wyśledzić
aurorzy.
Tej samej nocy:
Hermiona
pozostawała w błogiej nieświadomości porwań jej znajomych, kiedy była w swoim
domu w mugolskim mieście Atherby, niedaleko Somerset. Właśnie skończyła myć
zęby i czesać włosy, i leżała zawinięta na łóżku w swojej różowej piżamie,
czytając nową książkę do numerologii, którą kupiła dwa dni wcześniej na ulicy
pokątnej. Esy i Floresy dostarczyły ją dziś rano ekspresową sowią pocztą,
ponieważ nie mieli jej w magazynie w swoim sklepie i musieli ją specjalnie
zamówić.
Leżała
na brzuchu na kołdrze, którą zrobiła dla niej babcia, miała gwieździsty wzór,
wykonany w odcieniach różu i złota z białą obwódką, pasującą do kolorów jej
pokoju. Miała też pasującą poduszeczkę ozdobną.
Jej
ściany były blado różowe, pokryte mapami gwiazd, kalendarzem i zdjęciami kilku
nastoletnich mugolskich obiektów kobiecych westchnień, jak również tablicą
korkową z rozwieszonymi wszędzie notatkami do przyszłych projektów. Jej meble
były z białego dębu, ręcznie rzeźbione i stare, należały do jej babki od strony
mamy i zostały przekazane jej wnuczce, gdy umarła. Miała szafkę nocką, długą
komodę i małą toaletkę, na której prawie nie było przyborów do makijażu. Nad
nią był przypięty sztandar Gryffindoru, a obok biurka stał szkolny kufer
Hermiony, wypełniony papierami i zeszytami, jej letnimi projektami badawczymi.
Wbudowana w ścianę naprzeciwko jej łóżka była półka na książki, pełna woluminów
wszelkiego rodzaju, starannie ułożonych na półkach według alfabetu.
Spod
jej łóżka wystawały puszyste, różowe kapcie, a na poduszce leżał stary,
ukochany wypchany pies z miękkimi uszkami. Krzywołap drzemał na łóżku obok
niej.
Okno
obok jej łóżka było na wpół otwarte, w nocy było potwornie gorąco, więc z
radością witała każdy zbłąkany powiew wiatru.
-
Posłuchaj tego, Krzywołapku – odwróciła stronę i zaczęła czytać na głos swojemu
kotu, który w jakiejś części był kugucharem. – Uważa się, że liczba dziewięć
jest najpotężniejszą liczbą w numerologii, ponieważ jest równa trzy razy trzy,
potrójnej trójcy…
-
Bardzo interesujące – powiedział gładki, głęboki głos.
Hermiona
podskoczyła i zrzuciła książkę, dostrzegając srebrną maskę w oknie.
-
C-Co…? O dobry Boże, śmierciożerca!
-
W rzeczy samej. – W jego głosie było rozbawienie. – Mówią, że jesteś mądrą
wiedźmą, więc oszczędź sobie kłopotów i nie walcz.
Krzywołap
obudził się i zasyczał, całe futro na jego plecach zjeżyło się.
Śmierciożerca
zaczął wspinać się przez okno.
Hermiona
wygramoliła się z łóżka, trzymając ręce przez sobą w defensywnym geście.
-
Proszę, nie krzywdź moich rodziców! – krzyknęła, po czym rzuciła zaklęcie
obronne.
Ale
śmierciożerca je zablokował.
-
Nieźle, dziewczynko. Ale dość tego! Petrificus
Totalus!
Hermiona
próbowała zablokować zaklęcie, ale nie była wyszkolona w magii bezróżdżkowej i
poczuła, jak jej całe ciało sztywnieje i drętwieje. Nie poczuła nawet, kiedy
uderzyła o podłogę.
Śmierciożerca
uśmiechnął się pod maską i zrobił krok, by podnieść sparaliżowaną wiedźmę, gdy
poczuł na ramionach futrzany wicher.
Krzywołap
zaatakował, sycząc i warcząc, próbując bronić bezbronnej pani.
Śmierciożerca
krzyknął i podskoczył, ale w końcu zdołał złapać mężnego kota za kark i rzucić
nim mocno o przeciwległą ścianę.
-
A masz, futrzana bestio! – warknął, pocierając ramiona, gdzie przez czarną
szatę sączyła się krew po czterech sztukach łap pełnych pazurów.
Krzywołap
zsunął się po ścianie i leżał jak kupka futra na podłodze.
Śmierciożerca
wycelował różdżkę w nieruchome zwierze, zastanawiając się, czy je zabijać, po
czym potrząsnął głową. Zabicie kota zostawi tylko ślad, a tego nie chciał.
Wziął dziewczynę w ramiona, przerzucił ją przez bark, krzywiąc się przy tym.
-
Cholerny kot! Powinni cię utopić po urodzeniu!
Następnie
ostrożnie wymazał wszystkie ślady swojego magicznego podpisu szybkim zaklęciem
i wspiął się z powrotem przez okno na miotłę. Misja zakończona sukcesem.
Kiedy zamkniemy ich w
podziemiach Hogwartu, wyślę list z żądaniem okupu temu staremu lisowi i
zobaczę, czy jego cholerne serce pozwoli przelać więcej uczniowskiej krwi,
którą twierdzi, że ma chronić. Krew i magia wystarczy, by wskrzesić mojego pana
z eteru i sprowadzić go z Otchłani. Gwałtownie wciągnął powietrze i zachichotał. Ach, słodki zapach sukcesu! Może teraz ci
głupcy z Ministerstwa zrozumieją, że nie należy nas lekceważyć tylko dlatego,
że Czarny Pan odszedł. Czwórka porwanych dzieci, z czego troje to krewni znaczących
członków Ministerstwa, a ich osłony były bezużyteczne przeciwko nam. Nareszcie
zemsta będzie moja i po raz kolejny świat zadrży na imię Lorda Voldemorta.
Wierzę w Krzywołapa, jak ktoś miał zdobyć dowód obciążający Malfoya to tylko on.
OdpowiedzUsuńSprytnie to sobie uknuli. Wykorzystać Dyrektora do powrotu Tomusia. Ciekawi mnie jak to rozwiążą obrońcy z Hogwartu
Dziękuję za rozdział
Ciuma