Ważne

Zanim zaczniecie czytać jakikolwiek tekst, warto poszukać go w zakładkach. Często tłumaczenia są kontynuowane przeze mnie po kimś innym - w takich wypadkach podaję tylko linki do pierwszych rozdziałów, więc warto zerknąć, czy dane opowiadanie nie jest czasem już zaczęte gdzie indziej. Dzięki temu nie dojdzie do nieporozumień i niepotrzebnych pytań, typu: "A gdzie znajdę pierwsze rozdziały?" Wszystko jest na blogu, wystarczy poczytać ;)
Po drugie, nowych czytelników bardzo proszę o zerknięcie do zakładki "Zacznij tutaj" :) To również wiele ułatwi :D
Życzę wam miłego czytania i liczę, że opowiadania przypadną wam do gustu.
Ginger

sobota, 12 lutego 2022

PDJ - Rozdział 31 – Śmierciożercy kontratakują

 

Część druga: Poświęcenie

 

 

Tydzień wcześniej

Dwór Malfoyów

Wiltshire:

Lucjusz uderzył dłonią w stół tak mocno, że jego kielich z winem przewrócił się i rozlał na podłogę jadalni.

- Nie będę tolerował tej ciągłej porażki, do cholery jasnej! Jak trudno jest znaleźć dwóch cholernych czarodziejów?

Bellatrix uśmiechnęła się ironicznie, spoglądając na swojego szwagra z nieskrywaną radością.

- Czyś nie tak, szwagrze? Czy twój wilkołak znowu zawiódł, jak przypuszczałam?

Lucjusz rzucił jej miażdżące spojrzenie, po czym pstryknął palcami, przywołując skrzata domowego.

- Sprzątnij to!

- Natychmiast, mistrzu – powiedział Skippy i klasnął w dłonie. Rozlane wino i wgnieciony kielich zniknęły, a skrzat wręczył swojemu panu nowy kielich z winem.

Lucjusz wziął go i machnął ręką. Skippy zniknął z cichym „pop”.

- Co wprawiło cię w taki nastrój, kochanie? – zapytała Narcyza.

Lucjusz wziął głęboki, uspokajający oddech i podniósł kanapkę z kawiorem. Wiedział, że nie powinien pozwolić, by jego temperament wziął górę, to było złe dla trawienia.

- Greyback, ten imbecyl! Wysłałem go, żeby zapolował na Snape’a i Pottera, co, jak twierdzi, robi najlepiej, jak potrafi, ale nie jest w stanie położyć na nich łap. A teraz twierdzi, że… zniknęli bez śladu! To naprawdę doprowadza do szału.

Bellatrix polizała swoją łyżkę do ostryg i posłała mu drobny, złośliwy uśmiech.

- Może kiedy wróci… mógłbyś go oskórować i zrobić z niego dywanik, co, Malfoy? Będziesz miał po czym stąpać, kiedy nadejdzie cię ochota.

- Twój pomysł ma jakąś wartość… tym razem – powiedział niechętnie Lucjusz. – Ale na razie go potrzebuję. Nie jesteśmy tak liczni, żebym mógł sobie pozwolić na zabicie nawet jednego. Ale może jak wróci nasz pan, będę mógł pozwolić sobie na kilka rund Cruciatusów.

Bellatrix zamarła w połowie kęsu, zapominając o kanapce w dłoni. Pochyliła się do przodu, a jej oczy zabłyszczały maniakalnie.

- Mistrz! – syknęła, sprawiając, że zabrzmiało to czule. – Tak, porozmawiajmy o jego powrocie. Ile czasu zajmie nam odprawienie ceremonii?

- Chwilę – powiedział od niechcenia Lucjusz. – Wiesz, że potrzebujemy więcej ofiar i magii, z których możemy czerpać. Ten lizus, Pettigrew, nie wystarczy. Jest słaby, a żeby dać naszemu mistrzowi silne, zdolne do życia ciało, potrzebujemy kogoś, kto jest mu równy w magii.

- A gdzie możemy kogoś znaleźć? – zapytała jego żona, popijając bulion z grzybów. – Snape i Potter byli bliscy jego siły, ale zniknęli.

- Jest ktoś, Cyziu, kto twierdzi, że jest jedynym czarodziejem, którego Czarny Pan kiedykolwiek się obawiał.

- Dumbledore! – krzyknęły dwie siostry praktycznie na jednym oddechu.

- Tak. Sam stary feniks – zachichotał niewesoło Lucjusz.

Bellatrix zaczęła się śmiać.

- Coś cię bawi, szwagierko?

Wytarła twarz delikatną ściereczką, podczas gdy wciąż wymykał jej się cichy chichot. Jej piersi unosiły się z siłą jej radości.

- Tak, drogi bracie. Czy właśnie proponujesz, żeby przekonać starego głupca do wykonania ceremonii? Zaprosisz go na herbatę?

-  Być może.

Zmrużyła oczy i zakręciła na palcu jeden długi lok.

- Co zamierzasz, Lucjuszu? Utrata oka nie sprawiła, że straciłeś ikrę… prawda?

- Wręcz przeciwnie, Bello – wtrąciła jej siostra. – Lucjusz jest tak bystry jak zawsze.

- Dziękuję, Cyziu. – Lucjusz czule poklepał ją po ramieniu. – Wybacz, że cię rozczarowałem, Bello, ale jeszcze nie zwariowałem.

- Nie? Z pewnością brzmi to tak, jakbyś próbował dorwać Dumbledore’a. Mógłby cię spalić jednym machnięciem palca – poof! – Pstryknęła palcami i zachichotała. – Jak zamierzasz go zatrzymać, Lucjuszu?

- Składając mu propozycję nie do odrzucenia, droga siostro.

Lucjusz uśmiechnął się.

Bellatrix zadrżała, ponieważ jego uśmiech sprawił, że rekin wyglądał niewinnie.

- A co to za oferta?

- Oczywiście życie jego ukochanych uczniów.

Bella oblizała usta.

- Mów mi więcej.

 

Dwa dni później:

Susan Bones skończył w końcu wypełniać dokumenty na biurku ciotki, wszystkie sprawy, które zostały ukończone lub uznane za niekompletne. Zapisanie tego wszystkiego zajęło większą część godziny, ponieważ musiała zrobić to w sposób niemagiczny, ale zadanie zostało ukończone i teraz mogła pójść z powrotem do domu. Zjadła lekką kolację w postaci kanapek nim skończyła, więc nie była głodna. Założyła za ucho kosmyk swoich zawzięcie kręconych, truskawkowo-blond włosów, których dzisiaj postanowiła nie zaplatać i zawołała do Amelii, która była w innej części swojego biura, czytając codzienne raporty:

- Idę na spacer, ciociu Amelio. Wrócę za dwadzieścia minut.

- W porządku, kochana. Baw się dobrze. Czy wypełniłaś wszystko?

- Tak, ciociu Amelio – zawołała Susan przez ramię. Potem wyszła za drzwi.

Na zewnątrz była ciepło, więc zdjęła lekką wiatrówkę i zawiązała ją w talii. Pod spodem miała turkusową koszulkę bez rękawów i dżinsowe szorty, więc nie różniła się niczym od wielu szesnastolatek w jej wieku. Poza tym, że miała w kieszeni przepustkę Ministerstwa i różdżkę. Odkąd dowiedziała się z plotek w gabinecie ciotki, że śmierciożercy wciąż są na wolności, nie chciała przestać nosić ze sobą różdżki. Jej babcia i wujek zostali zabici przez śmierciożerców i wiedziała, że z powodu jej pracy, jej ciotka również była celem. I tym samym, ona też była.

Ministerstwo Magii znajdowało się w samym centrum Londynu, co było niezbyt obiecującą okolicą do spacerów, ale Susan nie mogła dłużej znieść przebywania w środku i nawet spacer obskurną ulicą był lepszy niż pozostanie w domu. Wjechała windą i nonszalancko wyszła z czerwonej budki telefonicznej.

Prawie nikogo nie było, w połowie lipca upadł powodował duchotę. Susan szła pewnie chodnikiem, od niechcenia zaglądając do witryn sklepowych, udając, że je przegląda. Gdy szła, jej dłoń spoczywała lekko na różdżce.

Właśnie minęła lokalny pub, stoisko z rybą i frytkami oraz funciaka, kiedy poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się i w połowie wyciągnęła różdżkę.

Jednak nie zobaczyła nikogo.

O rany, muszę przestać podskakiwać na widok własnego cienia! – skarciła się. Zmusiła się do odprężenia i wsunęła różdżkę z powrotem do kieszeni wierzchniego okrycia. Potem odwróciła się i szła dalej. Miło było przebywać na świeżym powietrzu i na słońcu, nawet jeśli panował upał, a jedynymi ludźmi, których minęła, był pijak, chrapiący pod ścianą budynku oraz wysoki mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem.

Zatrzymała się, by wytrzeć pot z czoła i ponownie odgarnąć włosy, kiedy uderzyło ją zaklęcie oszałamiające. Jednak zanim zdążyła uderzyć o chodnik, mężczyzna w kapeluszu poruszył się i uniósł ją w ramiona.

- Słodkich snów, dziecko – wyszeptał, a jego lodowato niebieskie oczy błysnęły triumfalnie.

Chwilę później zniknął i nie było żadnych świadków porwania Susan Bones.

 

Rezydencja Edgecombów

Clancy Street w Londynie:

- Jak myślisz, ile czasu zajmie twojej mamie powrót z restauracji, Marietto? – zapytał Vince, z przekorą przesuwając dłonią po jej plecach. Leżała zwinięta blisko niego na sofie przed kominkiem, gdzie wisiał portret ojca Marietty. Czarodziej jednak drzemał, więc nie zwracał uwagi na to, co działo się między dwojgiem nastolatków.

Marietta mieszkała w wygodnym mieszkaniu w czarodziejskim Londynie i wraz z Vincem odpoczywała po długim dniu chodzenia po różnych sklepach i restauracjach, jeździe autobusem wycieczkowym po głównych atrakcjach Londynu, takich jak Big Ben i Tower of London, a także Ministerstwo Magii. Natknęli się na koleżankę z klasy, Susan Bones, podczas zwiedzania departamentu aurorów, gdzie pomagała ciotce z zaległościami w starych aktach spraw. Rozmawiali trochę, póki matka Marietty, Elise, nie wyszła z pracy w departamencie sieci Fiuu i powiedziała, że powinni wracać do domu na kolację.

Elise zgłosiła się na ochotnika, żeby pójść po obiad do Autentycznej Kuchni Chińskiej Chang, która była doskonałą chińską restauracją kilka przecznic od jej mieszkania. Vince i Marietta zostali w domu, mówiąc, że są zmęczeni, co było prawdą, ale mieli też dość bycia doglądanymi przez dorosłych.

Teraz, gdy zostali sami, planowali w pełni to wykorzystać i między innymi oddać się kilku pocałunkom. Więc Vince spojrzał pytająco na swoją dziewczynę i zapytał, kiedy jej mama wróci do domu. Marietta wzruszyła ramionami.

- Prawdopodobnie będzie w domu za jakieś pół godziny. Lubi rozmawiać z właścicielką, Rosettą Chang. Jest mamą Cho, na wypadek, gdybyś nie wiedział.

- Naprawdę? Uch… to super – powiedział Vince, ale bardziej interesowało go zbliżenie się do Marietty niż słuchanie o przyjaciółce jej mamy. Delikatnie objął ją ramieniem, a kiedy go nie strząsnęła, przytulił ją mocno.

Sofa w jasnoniebieski i zielony wzór była bardzo wygodna, a w tle na stoliku bocznym szumiała mała skalna fontanna. Wysokie szklanki mrożonego soku z dyni stały przed nimi na tacy na niskim stoliku z drewna tekowego, który był bożonarodzeniowym prezentem matki Cho dla Elisy. Salon był wytapetowany gustowną, kremową tapetą z niebieskimi ptakami i białymi różami, a w oknach były plisowane zasłony. Wyraźnie był to kobiecy pokój i na początku Vince czuł się w nim nieswojo. Nie był przyzwyczajony do tak delikatnie wyglądających mebli i bał się, że może się potknąć i zniszczyć coś swoimi wielkimi, niezdarnymi stopami.

Dopiero teraz, siedząc na kanapie, obejmując Mariettę ramieniem, czuł się komfortowo. Dotknął srebrnego amuletu w kształcie kuszy, który zrobił dla niego ojciec i pochylił się bliżej, szepcząc:

- Naprawdę podobał mi się nasz spacer po Londynie, Marietto, ale wiesz, jaka część podobała mi się najbardziej?

- Jaka? – odwróciła się twarzą do niego, a jej zuchwałe usta znalazły się cale od jego własnych.

- Ty – powiedział, po czym mocno uchwycił jej usta, całując długo i głęboko.

Marietta rozluźniła się w jego objęciach z westchnięniem.

Usłyszeli błysk sieci Fiuu i odskoczyli od siebie z poczuciem winy, spodziewając się ujrzeć patrzącą na nich Elise Edgecombe.

Zamiast tego zobaczyli dwójkę ludzi w czarnych szatach i przerażających srebrnych maskach śmierciożerców.

Marietta krzyknęła.

- Wykocha z mojego domu, wariaci! – Sięgnęła po swoją różdżkę, ale szybko wyleciała z jej dłoni przez zaklęcie rozbrajające. – Uciekaj, Vince! Wezwij aurorów!

- Incarcerus! – krzyknęła mniejsza z dwójki i liny wystrzeliły, owijając się wokół smukłej sylwetki Marietty, przytrzymując ją mocno. Wciąż przeklinała, nawet gdy ukradli jej głos zaklęciem wyciszającym. Pokonanie Vince’a zajęło kilka minut więcej, bo udało mu się zablokować większość standardowych zaklęć rzucanych w niego przez wyższą, zamaskowaną postać, ale w końcu i on upadł przez chmurę Roztworu nasennego, kiedy śmierciożerca wyjął korek z gazowym eliksirem i rzucił mu go pod nogi.

Był to potężny gaz usypiający, używany przez aurorów do kontroli tłumu w stanie paniki, więc Vince został znokautowany w ciągu dwóch sekund.

- Mały drań! – syknęła wyższa postać, kopiąc leżącego na ziemi nastolatka. – Szczeniak zdrajcy krwi!

- Przestań, Bello! Potrzebujemy go do rytuału nieuszkodzonego, pamiętasz?

Bellatrix splunęła, potem wypowiedziała kolejne zaklęcie wiążące i wylewitowała Vince’a i Mariettę przez sieć Fiuu.

Narcyza upewniła się, że wszystko jest tak, jak należy, po czym podążyła za siostrą, nie pozostawiając żądnych śladów swojej obecności, które mogliby wyśledzić aurorzy.

 

Tej samej nocy:

Hermiona pozostawała w błogiej nieświadomości porwań jej znajomych, kiedy była w swoim domu w mugolskim mieście Atherby, niedaleko Somerset. Właśnie skończyła myć zęby i czesać włosy, i leżała zawinięta na łóżku w swojej różowej piżamie, czytając nową książkę do numerologii, którą kupiła dwa dni wcześniej na ulicy pokątnej. Esy i Floresy dostarczyły ją dziś rano ekspresową sowią pocztą, ponieważ nie mieli jej w magazynie w swoim sklepie i musieli ją specjalnie zamówić.

Leżała na brzuchu na kołdrze, którą zrobiła dla niej babcia, miała gwieździsty wzór, wykonany w odcieniach różu i złota z białą obwódką, pasującą do kolorów jej pokoju. Miała też pasującą poduszeczkę ozdobną.

Jej ściany były blado różowe, pokryte mapami gwiazd, kalendarzem i zdjęciami kilku nastoletnich mugolskich obiektów kobiecych westchnień, jak również tablicą korkową z rozwieszonymi wszędzie notatkami do przyszłych projektów. Jej meble były z białego dębu, ręcznie rzeźbione i stare, należały do jej babki od strony mamy i zostały przekazane jej wnuczce, gdy umarła. Miała szafkę nocką, długą komodę i małą toaletkę, na której prawie nie było przyborów do makijażu. Nad nią był przypięty sztandar Gryffindoru, a obok biurka stał szkolny kufer Hermiony, wypełniony papierami i zeszytami, jej letnimi projektami badawczymi. Wbudowana w ścianę naprzeciwko jej łóżka była półka na książki, pełna woluminów wszelkiego rodzaju, starannie ułożonych na półkach według alfabetu.

Spod jej łóżka wystawały puszyste, różowe kapcie, a na poduszce leżał stary, ukochany wypchany pies z miękkimi uszkami. Krzywołap drzemał na łóżku obok niej.

Okno obok jej łóżka było na wpół otwarte, w nocy było potwornie gorąco, więc z radością witała każdy zbłąkany powiew wiatru.

- Posłuchaj tego, Krzywołapku – odwróciła stronę i zaczęła czytać na głos swojemu kotu, który w jakiejś części był kugucharem. – Uważa się, że liczba dziewięć jest najpotężniejszą liczbą w numerologii, ponieważ jest równa trzy razy trzy, potrójnej trójcy…

- Bardzo interesujące – powiedział gładki, głęboki głos.

Hermiona podskoczyła i zrzuciła książkę, dostrzegając srebrną maskę w oknie.

- C-Co…? O dobry Boże, śmierciożerca!

- W rzeczy samej. – W jego głosie było rozbawienie. – Mówią, że jesteś mądrą wiedźmą, więc oszczędź sobie kłopotów i nie walcz.

Krzywołap obudził się i zasyczał, całe futro na jego plecach zjeżyło się.

Śmierciożerca zaczął wspinać się przez okno.

Hermiona wygramoliła się z łóżka, trzymając ręce przez sobą w defensywnym geście.

- Proszę, nie krzywdź moich rodziców! – krzyknęła, po czym rzuciła zaklęcie obronne.

Ale śmierciożerca je zablokował.

- Nieźle, dziewczynko. Ale dość tego! Petrificus Totalus!

Hermiona próbowała zablokować zaklęcie, ale nie była wyszkolona w magii bezróżdżkowej i poczuła, jak jej całe ciało sztywnieje i drętwieje. Nie poczuła nawet, kiedy uderzyła o podłogę.

Śmierciożerca uśmiechnął się pod maską i zrobił krok, by podnieść sparaliżowaną wiedźmę, gdy poczuł na ramionach futrzany wicher.

Krzywołap zaatakował, sycząc i warcząc, próbując bronić bezbronnej pani.

Śmierciożerca krzyknął i podskoczył, ale w końcu zdołał złapać mężnego kota za kark i rzucić nim mocno o przeciwległą ścianę.

- A masz, futrzana bestio! – warknął, pocierając ramiona, gdzie przez czarną szatę sączyła się krew po czterech sztukach łap pełnych pazurów.

Krzywołap zsunął się po ścianie i leżał jak kupka futra na podłodze.

Śmierciożerca wycelował różdżkę w nieruchome zwierze, zastanawiając się, czy je zabijać, po czym potrząsnął głową. Zabicie kota zostawi tylko ślad, a tego nie chciał. Wziął dziewczynę w ramiona, przerzucił ją przez bark, krzywiąc się przy tym.

- Cholerny kot! Powinni cię utopić po urodzeniu!

Następnie ostrożnie wymazał wszystkie ślady swojego magicznego podpisu szybkim zaklęciem i wspiął się z powrotem przez okno na miotłę. Misja zakończona sukcesem.

Kiedy zamkniemy ich w podziemiach Hogwartu, wyślę list z żądaniem okupu temu staremu lisowi i zobaczę, czy jego cholerne serce pozwoli przelać więcej uczniowskiej krwi, którą twierdzi, że ma chronić. Krew i magia wystarczy, by wskrzesić mojego pana z eteru i sprowadzić go z Otchłani. Gwałtownie wciągnął powietrze i zachichotał. Ach, słodki zapach sukcesu! Może teraz ci głupcy z Ministerstwa zrozumieją, że nie należy nas lekceważyć tylko dlatego, że Czarny Pan odszedł. Czwórka porwanych dzieci, z czego troje to krewni znaczących członków Ministerstwa, a ich osłony były bezużyteczne przeciwko nam. Nareszcie zemsta będzie moja i po raz kolejny świat zadrży na imię Lorda Voldemorta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz